czwartek, 7 maja 2009

Praskie klimaty, czyli dzień prawie zmarnowany

Dzień jakiś dziwny. Najpierw wstałam zupełnie niewyspana. Później poszłam na obiad z dziećmi do baru na Ząbkowską. W barze tłumek. Jeden gość był strasznie nerwowy. Wszystkich wyzywał i szurał krzesłami. I wsypał sobie chyba cały pieprz z baru do zupy. Był świetny, byłam zachwycona. Niestety w pewnym momencie usłyszałam jak Mikołaj mówi: "Mamo, Pola zbiera buraczki z podłogi." Postanowiłam się więc skupić na szybkim wyjściu. Później byliśmy w szkole muzycznej i tam w sumie było normalnie. Wracając zahaczyliśmy o plac zabaw gdzie wreszcie mogłam chwilę odetchnąć. Załamałam się jednak, bo nie wzięłam książki. Zdjęć nie chciało mi się robić, więc czułam jak marnuję czas. Jakaś pani była wściekła bo chłopcy kopnęli jej w głowę piłką i "zobaczyła gwiazdy". Wezwała staż miejską i były dwa obozy. W piaskownicy mamy i babcie były oburzone, że przecież można dziecko zabić, a na ławce chłopcy wściekli że przecież nikogo nie zabili a zabrali im piłkę na parę godzin. Najciekawszy widok jednak dopiero spotkałam na brzeskich zrujnowanych podwórkach, a właściwie dwa widoki - dziewczynka bawiąca się w koszyku z supermarketu i gość, lekko zmęczony, z jakimś browarkiem, siedzący na fotelu obok wielkiego misia. Dziewczynce zrobiłam zdjęcie ale jemu jakoś już się nie odważyłam. Później 30 metrów od garażu Mikołaj zsiadł z rowerka i powiedział: "Wiesz, nie chce mi się już jechać ani iść tylko stać i żeby być już w domu." Niestety i ja i Pola myślałyśmy podobnie. Windy oczywiście nie mamy...

Brak komentarzy: